Najlepiej w miejsce, które jest ci całkiem obce.
Może być prawdą, że wyjeżdżając, zabieramy ze sobą problemy, które przecież magicznie nie znikają gdzieś, gdzie los nas pośle. Na pewno jest to jednak tylko częściową prawdą. Gdy problemy generują konkretne sytuacje i okoliczności, to jest duża szansa, że odpoczynek od tych sytuacji i okoliczności zdoła nas uratować.
Ale do sedna. Nie było w moim życiu czasu cenniejszego, pozwalającego bardziej dogłębnie zrozumieć siebie, bliskich, dalszych i obcych, niż ostatnie dwa lata rozłąki z Polską. Dwa lata, w których powoli zostawiałam za sobą to, co znajome, aż latem 2022 roku skoczyłam na główkę w całkowicie mi nieznane.
Pierwsze pół roku, może nawet pierwszy rok był jak lustro weneckie. Ja byłam z jednej strony, a świat, w który weszłam, nie mając o nim zielonego pojęcia, z drugiej. Rozglądałam się dookoła, ale widziałam mimo wszystko tylko własne odbicie, własne emocje. Lubię opowiadać w tym miejscu pewną anegdotę. Zawitał oto bowiem już w pierwszym tygodniu naszej na stałe obecności w bretońskim domu Gość. Okrąglutki pan pod sześćdziesiątkę, mówiąc po francusku do gogle translatora w moim iphonie, zaproponował mnie i Michałowi pracę na jego kurzej fermie, bo zobaczył na naszym aucie rejestrację z Polski, a Polaków pracowników miał najlepszych pod słońcem…
***
Patrzyłam na jego uprzejmą, dobrze życzącą nam twarz, jak ją teraz wspominam, ale nie widziałam jednak tej twarzy. Pomyślałam, że nasza rejestracja robi z nas z automatu kukły, w które każdy włoży jako wypełnienie to, co tam mu się z Polską skojarzy. A przecież pan przyszedł jedynie zapytać, czy nie chcielibyśmy roboty! Zwyczajnie zabawna historia. No ale moje lęki odbijały się jeszcze wtedy w lustrze mocniej, byłam stresem całej nowej sytuacji mocno sparaliżowana…
Jak lustro weneckie były także spacery po bezkresnych plażach bretońskich, podczas których nie można się było napatrzeć na niesamowite odcienie błękitu nieba i stalową taflę oceanu, na drobinki piasku unoszące się w powietrzu w podmuchach wichru, bo nie wiatru – wiatry to my mamy nad jeziorem w Sielpi, skąd pochodzę. W Bretanii wiatr jesienią zrywa dachy, jak my podgrzybki w lesie sosnowym.
Ta niesamowita mocarna oceaniczna przyroda także działała na mnie jednak jak rzeczone lustro, wciąż odbijała emocje, wspomnienia, historie z przeszłości. Bo jeśli trzeba wam wiedzieć jedną rzecz o Bretanii, to że poza sezonem jest to kraina tak wyludniona, że własne myśli słyszysz równie głośno, jak ten legendarny bretoński wiatr. I to jest zderzenie, które przetrwa wyłącznie ten, kto lubi samotność albo co najmniej ją znosi.
***
I wreszcie ostatnie z luster weneckich: społeczność, której kultury i języka się nie zna. Lokalsi patrzą na ciebie zza szyby jak ci śledczy, gdy ich kumpel z komendy przesłuchuje świadka po drugiej stronie. Jesteś może turystą, może przyjezdnym, może chcesz się polenić, może popracować w ładnych okolicznościach przyrody. Nie ma to znaczenia. I w jednym i w drugim przypadku nosisz jakiś zestaw cech, który sobie zdefiniowali jako „człowiek nie stąd”. Jesteś jednym z iksów w równaniu, które jest im znane. Rozpracowują cię szybko, przypinając ci tą wygodną tożsamość gościa w ich urzekającej krainie.
Pytanie brzmi: kim są oni? Kim jest pan w ubraniu wikińskim i czemu je nosi na co dzień? Kim jest nauczycielka w szkole Bruna, która rumieni się, gdy usiłuje mówić po angielsku, choć przecież jest tak pewna siebie i mocna? Czy ludzie zapraszają się wyłącznie z grzeczności, ale nigdy do siebie tak naprawdę nie przychodzą, skoro na proszonych urodzinach dziecka z przedszkola zjawiamy się poza jego najbliższą rodziną tylko my z Brunem? Albo majstrowie wszelkiej maści: czy to normalne, że dzwonisz, umawiasz się z majstrem, ale nikt nie przychodzi? Ludzie NIE niecierpliwią się w kolejkach. Nic nie działa w porze lunchu, bo lunch jest święty. I środa, specjalny status ma także środa, gdyż młodsze dzieci nie mają tego dnia szkoły. I tak dalej, i tym podobne.
Nie zdawałam sobie sprawy z ambiwalencji tego uczucia, które niesie za sobą fakt, że patrzysz wokół i nie rozumiesz ani napisów, ani ludzi, nie mówiąc już o niuansach. I sęk w tym, że to nie jest wyłącznie nieprzyjemne wyalienowanie. O nie, to byłoby zbyt proste. To jest także słodkie uczucie odłączenia, gdy zmysły nie łapią żadnych zbędnych bodźców. Jakbyś miał pusty dysk na kompie i co za tym idzie, więcej mocy, pełną przepustowość.
Błogi stan, którym trzeba się cieszyć, póki trwa, bo oczywiście gdy tylko wgryziesz się w jeden z kodów, na przykład językowy, jak ja zrobiłam mniej więcej przed rokiem, już jesteś jedną nogą po drugiej stronie lustra…
***
I wreszcie puenta tej przydługiej historii: pokochałam Bretanię bardzo. Warszawę kocham niezmiennie.
Wracam wzmocniona. Wracam nie do końca, bo jednak … jedną nogą już po tamtej drugiej stronie. Wracam trochę innym człowiekiem, bo i taki był cel wyprawy.
Dziś po raz pierwszy wyszłam na miasto przejść się i przypadkiem spotkałam Mariusza, którego nie widziałam od czterech lat, Justynę, której nie widziałam z sześć, a może więcej, z roweru zamachał do mnie Piotr…
Parę dni temu, siedząc w wietnamskiej knajpce na Marszałkowskiej, przez okno dostrzegłam na przystanku tramwajowym, jak mi się zdawało, Asię. Szybki sms. Tak, widziałam Asię. Jutro kawa.
Dzięki, WWA, że mnie ciepło witasz! Dobrze być wśród znajomych twarzy.
(21 marca 2024 rok, Warszawa)