W sobotę 7 października nad ranem rakiety spadły na Izrael, a wojownicy Hamasu przedarli się na południe kraju, zabijając przeszło tysiąc osób, m.in. nastolatki, które bawiły się na muzycznym festiwalu Supernova w pobliżu kibucu Re’im. Nieznana jest liczba uprowadzonych do Gazy, prawdopodobnie jest wśród nich Aleksander Dancyg, polsko-żydowski historyk, który urodził się na warszawskim Mokotowie, a do Izraela wyprowadził się w 1957 roku wraz z rodzicami. Dancyg mieszkał w kibucu Nir Oz, dwa kilometry od Gazy. Nie ma z nim kontaktu. Jak z setkami innych ofiar masakry.
Od kilku dni nagłówki gazet krzyczą o wojnie, jakiej nie było w regionie od pięćdziesięciu lat. „Horror na plenerowej imprezie”, „setki zabitych i uprowadzonych przez Hamas”, „minister obrony Izraela ogłasza <<całkowite oblężenie>> Strefy Gazy”; „Naloty non stop, cywile są jak myszy w pułapce”.
„Netanjahu: To będzie długa, trudna wojna”.
A są krótkie i łatwe?
*
Jedną z pierwszych lektur, po którą sięgnęłam w maluteńkim francuskim Runan, gdzie zamieszkałam przed rokiem otoczona na początku dziesiątkami nierozpakowanych pudeł, kurzem niekończącego się remontu, podłamana i stęskniona za Warszawą, były „Rytuały krwi. Źródła i historia naszej namiętności do wojny” autorstwa Barbary Ehrenreich. Autorka poszukuje w niej odpowiedzi na pytanie: skąd się biorą wojny i czy będą z nami zawsze?
W książce wysnuwa teorię, że nie istnieje coś takiego jak instynkt agresji (jak chciał Freud). Że jest zgoła inaczej. Do wojny pcha nas pamięć o traumie z prehistorycznych czasów. Jako niewielkich rozmiarów ssaki stanowiliśmy niegdyś łatwy łup dla drapieżników. Z czasem nauczyliśmy się organizować w grupach wojowniczych, by zyskać nad nimi przewagę. Problem polegał na tym, że gdy wyposażyliśmy się już w broń i staliśmy się na tyle zręczni, strategiczni i silni, by sami stać się drapieżnikami, kasta wojowników z dnia na dzień straciła pracę. Walka nie była już niezbędna do przetrwania gatunku, ale była niezbędna do przetrwania tej kasty. Cywilizacja i państwo powstały więc niejako w skutek dążenia części z nas do wojny za wszelką cenę i wbrew instynktowi przetrwania. Wojna jest, bo istnieje w ludziach pamięć o traumie bycia ofiarami.
Czy kiedyś nasi potomkowie będą się cieszyć światem bez wojen? Ehrenreich w to wątpi.
Poprzez handel, kupiectwo czy rzemiosła, jako gatunek część potrzeby rywalizacji przenieśliśmy na poziom materialny, zaczęliśmy w jakimś stopniu sublimować potrzebę walki. Urządzać igrzyska, uprawiać sporty. Ale nie da się wojny wysublimować całkiem. Wojna to zdaniem Ehrenreich niezbywalny atawizm.
„War is over if you want it”? No właśnie. W tym świetle nie bardzo. Wojny były, są i będą się toczyć. Jedynym osiągalnym pokojem jest ten, o którym śpiewa Gil Scott Heron w utworze „Work for Peace” z albumu „Spirits” (1994): „Peace within ourselves”/„wewnętrzny pokój.”
**
Gdy w sobotę 7 października nad ranem rakiety spadły na Izrael, myślałam o Buczy i Irpieniu.
Spojrzałam w kalendarz z 2022 roku. 23 luty zakreślony na czerwono, notka „premiera książki” zapisana tuż pod datą.
Na dzień przed wybuchem rosyjskiej agresji w Ukrainie do księgarń trafiła moja książka „Holland. Biografia od nowa”. Nazajutrz i przez kilkanaście kolejnych dni działałam na autopilocie. Umówione wcześniej wywiady i spotkania autorskie odbywały się z małymi wyjątkami zgodnie z planem. Trzy dni po ataku Putina na Kijów w „Dzień dobry TVN” przywitał mnie wielki pluszak – maskotka programu? – który przechadzał się beztrosko po planie. Ktoś gotował na stanowisku kulinarnym danie, którego aromat unosił się nad całym studio; surrealna atmosfera dusiła w zarodku poczucie bycia nie na miejscu i nie na temat. Pod budynkiem przy Marszałkowskiej, w którym odbywało się nagranie, stał wianuszek ludzi oczekujących na autografy i selfies z gwiazdami.
Świat przecież wcale nie stanął w miejscu. Nie tak jak wtedy, gdy dwa lata wcześniej wybuchła pandemia COVID. Po 24 lutego życie toczyło się dalej z pozornie małymi korektami.
Gdy znajomi i bliscy pakowali małe walizeczki z najpotrzebniejszymi rzeczami i lekami i chowali je pod łóżko, gdy wypłacali walutę, tankowali baki do pełna i umawiali się na lekcj strzelenia, ja ubierałam w odrętwieniu wcześniej przygotowane zestawy ciuchów i szłam na spotkania promować książkę, nad którą pracowałam trzy lata. Kinogram – odhaczony, Prom Kultury – odhaczony, UCK, „Alternatywy” – odhaczony. Chodziłam na wywiady, a później odbierałam synka z przedszkola i szłam z psem do parku, gdzie, jak rzadko o tej porze roku (było wciąż chłodno), sopacerowało mnóstwo mam z wózkami. Ruszyły zbiórki w sieci, przeszukałam więc szafy syna i zawiozłam, co się dało, w miejsca, gdzie aktywiści organizowali pomoc dla uchodźczyń z maluchami.
Około połowy marca po kilkunastu dniach totalnego wyparcia wreszcie to do mnie dotarło: tuż za polską granicą trwała wojna podobna do tych, które w początku XX wieku zmieniły bieg historii.
***
Gdy wsiadaliśmy z mężem i synkiem do auta nad ranem w początku kwietnia spakowani niby na kilka tygodni, ale też „na wszelki wypadek” (wszystkie ważne dokumenty, umowy, akty notarialne), w Warszawie panował mrok, ziąb i sypał gęsty śnieg. I ten mrok już z nami został w podróży, bo z każdą kolejną jej godziną spływały kolejne relacje z podkijowskich miejscowości Bucza i Irpień, z których wypchnięte zostały oddziały putinowskiej „armii”, a to, co pozostawili po sobie Rosjanie, okazało się przerastać wszelkie koszmary.
Dziś jest środa, 11 października, trwa 595 dzień makabrycznej agresji Putina na Ukrainę, czwarty dzień wojny w odwecie za terrorystyczny atak Hamasu na Izrael.
No Comment! Be the first one.