– Prowadzenie terapii narodowej mnie przerasta – mówi w jednej ze scen „Zielonej granicy” Julia, psycholożka mieszkająca na Podlasiu.
Prawdopodobnie jestem jedną z tych osób, którym dość łatwo przychodzi zrozumienie, dlaczego, w odróżnieniu od własnej bohaterki, Agnieszki Holland prowadzenie narodowej terapii nie przerosło i dlaczego w ogóle zabrała się za to szalenie trudne zadanie skonfrontowania nas z tym, co działo się i dzieje na Podlasiu. Impuls zdania relacji, bycia oczami w miejscu, do którego żadni filmowcy ani dziennikarze nie zostali legalnie wpuszczeni (wszak nasze władze stworzyły na Podlasiu specjalny obszar objęty stanem wyjątkowym) pojawił się u reżyserki właściwie już w pierwszym dniu po wybuchu kryzysu na polsko-białoruskiej granicy. Byłam przy tym, gdy ten impuls się pojawił, bo pracowałam właśnie nad biografią reżyserki. I właśnie jako biografka Holland mogłabym państwu recytować – niczym filmowa Julia strażnikom granicznym pacierz – zdarzenia z życia reżyserki, które są jak gotowe argumenty w dyskusji za tym, że Holland akcje, działania, a także wyzwania artystyczne podejmuje nierzadko z miłości do swojego kraju i z pragnienia, by było to miejsce na ziemi, gdzie władza po prostu…no właśnie, po prostu nie nadużywa władzy.
*
W czasach PRL-u, jako ledwie dwudziestolatka za działalność opozycyjną została wtrącona do więzieniu, następnie miała szlaban na kręcenie filmów, te zaś już nakręcone (m.in. jej wybitna „Kobieta samotna”) na lata wylądowały na półkach. Wiedziała, że grozi jej za to wygnanie z ojczyzny, a mimo to publicznie potępiła decyzje o wprowadzeniu stanu wojennego… Mogłabym przytaczać te przykłady dalej, bo to tylko malutki fragmencik długaśnej historii – po jej ciąg dalszy, choć mi nie wypada, odsyłam jednak do „Holland. Biografii od nowa”. Teraźniejsze zaangażowanie polityczne reżyserki znacie zaś państwo z bieżących medialnych relacji.
To, co nie było do końca jasne, to czy wysłane nam wszystkim przez Agnieszkę Holland zaproszenie na narodową terapię, rzucone nam wyzwanie porozmawiania o tym, co się dzieje na granicy polsko-białoruskiej od jesieni 2021 roku, przyjmiemy tak gromadnie.
Mówimy często o tym, jak bardzo jako naród potrzebujemy terapii, ile mamy nieprzepracowanych traum i żali. Druga strona medalu jest niestety taka, że równie wielka jak zbiorowa potrzeba terapii jest nasza przemożna nieumiejętność rozmawiania. Nie tylko o bieżącej polityce, ale w ogóle wszystkich tak zwanych „drażliwych” tematach. Nie rozmawiamy więc o tożsamości seksualnej (Kościół zabrania), o aborcji (także), o przemocy domowej („co za absurd, mąż nie może przecież zgwałcić”), o mobbingu (trudno definiowalny), nie rozmawiamy o Jedwabnem (Polacy tylko ratowali), itd. Lista polskich tematów tabu jest długa.
Dziś już możemy mieć nadzieję, że nie będzie na niej miejsca dla dokonywanych rękoma polskich strażników pushbacków dzieci i kobiet w ciąży prosto w szpony armii Łukaszenki – od premiery „Zielonej granicy”, która miała miejsce 22 września, nowy film Agnieszki Holland obejrzało w polskich kinach przeszło 600 tysięcy widzów, co w warunkach popandemicznych jest wynikiem kapitalnym, takim, o który trudno nawet hollywoodzkim hitom w gwiazdorskiej obsadzie.
**
Po tym, jak reprezentanci najwyższych władz kraju przypuścili atak na film, jego twórców, widzów, a zwłaszcza na reżyserkę, dyskusja na temat „Zielonej granicy” zeszła siłą rzeczy w rejony polityki, a samo dzieło zostało wciągnięte w kampanię poprzedzającą wybory parlamentarne. Ja podejrzliwie podchodzę do tez o promocji, jaką zrobiła „Zielonej granicy” polskie władze i że stąd miałby się brać sukces frekwencyjny filmu– gdyby widzowie poszli do kin wyłącznie w odruchu solidarności z reżyserką, na którą szczuje prezydent, premier i prokurator generalny, publiczności starczyłoby na pierwszy weekend i pierwszy tydzień. Myślę, że sprawa jest dużo bardziej banalna. Coraz mniej jest w polskich mediach miejsca na kulturę (sprawdźcie, gdzie są jeszcze oddzielne działy kultury, a nie rozrywki czy plotek), więc mało też mówi się i pisze o sztuce filmowej jako…sztuce właśnie. Nie dyskutujemy o narracji, o fabule, o filmowych środkach wyrazu. „Zielona granica” to tymczasem po prostu kawał wybitnej filmowej roboty. Film, który wciąga, angażuje, film ze zwrotami akcji, pościgiem (!), to film, w którym obrazy są ważne, w którym obrazy (jak chwytliwy refren w piosence) wracają, gdy skonfrontować nas widzów z coraz mroczniejszą rzeczywistością, do której twórcy nas wprowadzają. A wprowadzają nas w mrok totalny. Agnieszce Holland udało się to już wcześniej kilka razy. Zabrała setki tysięcy widzów za bramy piekieł na seansach „Europy, Europy” i „W ciemności”, by wrócili odmienieni, bardziej świadomi, bardziej skorzy do działania. Opowiadać o mroku do grupy ludzi, którzy są kinofilami, to zupełnie inny rodzaj wyzwania niż opowiadać z myślą, żeby zaangażować masy. I to, uważam, Agnieszce Holland zapominany: że ma do tego talent jeden na milion. Jest storytellerką światowej rangi, której już parę razy sprzątnięto Oscara sprzed nosa (odsyłam do „Holland. Biografia od nowa”, rozdział 13 „Europa, Europa”) i teraz ponownie się to stało (polskim kandydatem zostali wybrani „Chłopi”).
***
Istnieją pewne narracyjne zasady, które powodują, że albo wciągamy się w opowieści o innych, empatyzujemy z nimi albo się od ich historii odbijamy – świadomie lub nie autorzy umieszczają nawet w „Zielonej granicy” scenę, która jest dokładnie na temat tej brutalnej prawdy. To ten moment w filmie, gdy polscy aktywiści proszą uchodźcę z Syrii, Bashira (Jalal Altavil), by powiedział coś o sobie do kamery, ale Bashir kategorycznie odmawia. Wykończony tułaczką, pogrążony w apatii mężczyzna tłumaczy, że od wybuchu wojny w Syrii nikt ich nie słucha, świat nie reaguje, mimo że ciągle usiłują światu ten koszmar tłumaczyć. I Bashir ma oczywiście rację. W gigantycznym zalewie relacji i materiałów audiowizualnych, jakiego doświadczamy w dobie mediów społecznościowych, nagrania wideo ze stref ogarniętych wojną nie mają najmniejszych szans przebicia się głębiej, do świadomości. Misję tłumaczenia uwikłania jednostek w tak zwaną wielką historię muszą kontynuować profesjonaliści: dokumentaliści, reportażyści, dziennikarze, twórcy operujący fabułą także.
Jednym z najważniejszych narzędzi, jakie mają ci ostatni, jest przemiana postaci. Czy stawka była wysoka? To się okazuje w wyniku porównania sytuacji przed i po: czy bohater jest w momencie wyjścia tym, kim był, gdy go poznawaliśmy. W „Zielonej granicy” ta matamorfoza jest miażdżąca.
Amina (Dalia Naous) i Bashir w pierwszej scenie wsiadają na pokład samolotu do Mińska pełni nadziei, że wyjeżdżają z piekła wojny do lepszego świata, w ostatniej scenie znów ruszają w drogę (wizualne refreny, które strukturyzują nam narrację o których wcześniej wspominałam), ale pokonani, przegrani. Strażnik graniczny Jan (Tomasz Włosok) w pozycji wyjściowej jest gościem, którego trapi tylko to, że nie zdąży zrobić remontu, zanim na świat przyjdzie córeczka Laura (lub Klara – na cześć córek Lewego). Po trzech miesiącach na polsko-białoruskiej granicy, niczym małpka z japońskiego przysłowia, powtarza: „nie widzę nic złego, nie słyszę nic złego, nie mówię nic złego”. Jest wrakiem.
Julia (Maja Ostaszewska) na początku film jest w żałobie po stracie męża. W toku filmu znajduje namiastkę rodziny w aktywistach, młodych ludziach pomagających uchodźcom przetrwać horror podlaskiego lasu. Ten horror spływa zaś na widza powoli jak łagodny przypływ oceanu. Początkowo to tylko muśnięcia zimnej wody w palce u stóp: białoruscy strażnicy każą płacić za przewózkę przez granicę raz jeszcze, choć pieniądze zostały już wcześniej przelane; noga Aminy grzęźnie w leśnym bagnie, ale tylko do łydki, niegroźnie, szybko na pomoc ruszają Leila (Behi Dianati Atai) i Bashir. Nim się orientujemy, ostry nurt nas porywa i wciąga w odmęt piekielnej pułapki, jaką stał się dla uchodźców ten zamknięty przed oczyma świata kawałek Podlasia. Kogo nie wykończą ziąb, mokradła i dyrygowana przez autorytarne władze ludzka obojętność lub podłość, ten idzie dalej w świat z bliznami na ciele po drugie kolczastym i ranami w gardle po szkle z potłuczonego umyślnie termosu z herbatą. Są też inne blizny – nie do opisania i nie do odmalowania żadnym filmowym obrazem. Ale Agnieszka Holland potrafi nas zostawić z tym specyficznym uczuciem – istnienia czegoś nienamacalnego, co z nami zostaje jak zapach bliskiej osoby na ubraniu, gdy już jej wśród nas zabraknie.
„Zielona granica”, w kinach od 22 września, KINO ŚWIAT
Scenariusz pisali: Agnieszka Holland, Maciej Pisuk, Gabriela
Łazarkiewicz Sieczko; reżyserowały: Agnieszka Holland, Kamila Tarabura, Katarzyna
Warzecha; autorem zdjęć jest Tomasz Naumiuk; montował Pavel Hrdlička.
Autorem fotografii Agnieszki Holland jest Jerzy Kowalski
[…] po uciecze z Etiopii, a grająca jej synka półtoraroczna dziewczynka Treasure Bankhole to też dziecko uchodźców – rodzice w czasie zdjęć zostali […]
[…] o „Absolutnych debiutantach”, gdy byli jeszcze w zdjęciach, bo Agnieszka Holland, o której napisałam książkę, została zaproszona razem z Agnieszką Smoczyńską i […]